„Zakaz wjazdu” dla naszych owoców na Białoruś?

Białoruś to obecnie największy rynek zbytu dla polskich jabłek, do tego kraju wysłaliśmy w pierwszym półroczu 2020 roku niemal 90 tysięcy ton jabłek, a w pierwszym półroczu zeszłego roku było ich jeszcze więcej – 160 tysięcy ton. A to i tak ułamek tego, co eksportowaliśmy w ubiegłych, czyli „tłustych” latach.

Polscy sadownicy mają do teraz w pamięci to, co stało się, gdy Polska – wraz w Unią Europejską – wprowadziła embargo na rosyjskie produkty. Unia Europejska zdecydowała się na ten krok w związku z interwencją Rosji na Ukrainie. Oczywistym stało się wtedy, że podobne, odwetowe sankcje na polskie, a później unijne produkty, wprowadzi Rosja. Tak się stało i w jednej chwili jeden z głównych rynków zbytu dla polskich owoców i warzyw stał się dla polskich producentów niedostępny. Oznaczało to potężne straty dla sadownictwa, których nie były w stanie wyrównać zarówno działania polskiego rządu, jak i unijne dotacje.

Tajemnicą poliszynela było, że eksport do Rosji – choć w znacznie mniejszej niż dotychczas skali – trwał. A trwał głównie dzięki białoruskim pośrednikom, którzy skupowali towar, „metkowali” jako białoruski i wprowadzali na rynek rosyjski.

To właśnie dlatego sadownicy z niepokojem obserwują wydarzenia na Białorusi i wsparcie dla tamtejszej opozycji przez naszych polityków. Prezydent Białorusi już zapowiedział, że jakiekolwiek sankcje nałożone na jego kraj spotkają się z taką samą odpowiedzią. Dla polskich owoców oznaczałoby to podwójny „zakaz wjazdu” - nie tylko na teren Białorusi, traktowanej jako miejsce docelowe dla naszych owoców, ale również na Białoruś rozumianą jako kraj, przez który prowadzi najkrótsza, a więc i najtańsza droga tranzytowa na rynki wschodnie.

Gdyby taki czarny scenariusz miał się sprawdzić, ofiarami sytuacji ponownie staną się polscy sadownicy.