„Śliwki z importu psują nam biznes”

Sadownik spod Grudziądza, województwo kujawsko-pomorskie, mówi o konkurencji dla polskich śliwek. „Dzisiaj w hurcie nasze śliwki, tzn. pełnowartościowe owoce, zachwycające i wyglądem, i zapachem, no i przede wszystkim smakiem, można dostać już po 1,30 zł za kilogram. To dla marketów byłaby korzystna cena, tyle, że te markety wolą ściągać towar z Zachodu. Owoce z importu niby jeszcze atrakcyjniej wyglądają i są większe, a konsument ponoć woli większy owoc niż drobny. Dochodzi jednak do absurdu cenowego. Nasz sadownik nie może sprzedać swojej śliwki za trochę ponad złotówkę za kilogram, ponieważ duże sklepy już kilka miesięcy temu podpisały umowy z producentami zagranicznymi. Gdyby teraz zerwały współpracę, płaciłyby wysokie kary. U nas trwa sezon na śliwkę, ale w sklepach polskiej śliwki jest tyle samo, albo i mniej niż tej importowanej”.

Mężczyzna dodaje „Właściciele marketów chyba obawiali się powtórki z 2017 roku. Wtedy faktycznie polskie śliwki były bardzo drogie. Pod koniec lata w hurcie kosztowały nawet 7 złotych za kilo, odmiany wielkoowocowe. Było to spowodowane wiosennymi przymrozkami, potem gradobiciami, a co za tym idzie, znacznie mniejszymi zbiorami. W tym roku znowu towarzyszyły nam długotrwałe przymrozki wiosenne, potem latem także gradobicia. Pojawił się dodatkowo koronawirus, który sprawił, że ceny większości owoców zaczęły szybować. Markety, obawiając się stawek za polskie śliwki porównywalnych z 2017 rokiem, nawiązały współpracę z zagranicznymi podmiotami, które na kilka tygodni przed rozpoczęciem sezonu obiecały im stałe ceny tych owoców. Polski przeciętny rolnik nie jest w stanie wiosną prognozować cen swoich owoców, które będzie sprzedawał jesienią. Ustalanie cen owoców sezonowych z półrocznym wyprzedzeniem jest jak wróżenie z fusów”.