Czy samozbiory są receptą na kryzys cen warzyw?
Temat samo zbiorów warzyw szeroko rozlał się po mediach społecznościowych, a nawet przebił się do tradycyjnych środków masowego przekazu. I jak zwykle w takich przypadkach, mamy w tym temacie sporo kontrowersji. I niemało zamieszania. Niestety, w dużej mierze wynikającego z ignorancji. Czy zatem samozbiory mogą być lekarstwem dla producentów warzyw i czy są one w stanie zahamować załamanie cen?
Żeby odpowiedzieć na to pytanie, to po pierwsze musimy jasno uświadomić sobie, o czym właściwie mowa, bo pod pojęciem „samo zbiory” mamy teraz bardzo różne działania rolników, co tylko potęguje chaos i zamieszanie. Bo czym innym jest umożliwienie kontrolowanego dostępu do płodów rolnych, które konsumenci mogą przyjechać, zebrać i poza nie zapłacić – godziwie, ale mniej niż w sklepie. A czym innym jest puszczenie sprawy na żywioł i rozdawanie warzyw za darmo, albo za „co łaska”.
To ostatnie podejście jest destrukcyjne dla całej branży produkcji warzyw i jest ono po prostu nieodpowiedzialną głupotą, karmioną jakimś infantylnym przekonaniem, że jedzenie „nie może się zmarnować”. Czy ci, którzy rozdają owoce swojej ciężkiej pracy za darmo, mogą liczyć na to, że ktoś im da w sklepie darmowy chleb? O darmowych środkach produkcji nie mówiąc. Taka „polityka” to nie tylko piłowanie gałęzi, na której siedzi dany rolnik, ale psucie biznesu innym.
Zostawmy jednak na chwilę taką szaleńczą autodestrukcję niektórych producentów i zastanówmy się, czy te prawdziwe samo zbiory mogą być receptą na obecny kryzys? Czy zbudowanie takiej zastępczej dystrybucji, która wykluczy pośredników i sieci handlowe, zbuduje więź rolnik-konsument, może być skutecznym antidotum na zapaść, jaką teraz obserwujemy?
Niestety, ale wydaje się, że odpowiedź na takie pytanie jest negatywna. Samozbiory to za mało, aby uratować polskich producentów warzyw. Byłyby one jakimś sposobem na przetrwanie, gdyby wszyscy rolnicy, którzy w nie wchodzą podeszli do tego profesjonalnie. To znaczy organizowaliby je odpowiedzialnie i z pełna kontrolą dostępu do pola oraz realnie ustalali ceny – tak jak wspomniano wyżej: niższe od sklepowych, ale pokrywające koszty i dające jakiś minimalny zysk. Niestety, to teoria, a w praktyce dużo jest tych, co godzą się na poniżające „co łaska”, a z drugiej strony w tym zamieszaniu są i tacy, którzy próbują zarobić na desperacji rolnika.
Jednak nie to jest najważniejsze. Podstawowy problem obecnej sytuacji to załamanie popytu na warzywa en masse. Głównie jest on wynikiem problemów sektora przetwórczego w Polsce. Należy podkreślić, że przy obecnej polityce UE odnośnie cen energii, podatków, kosztów działalności gospodarczej, firmy działające na unijnym rynku przegrywają z kretesem konkurencję globalną. Przegrywają już na starcie. Ta unijna polityka, te wszystkie green deale, fit for 55, niszczenie energetyki jądrowej i węglowej, ETS-y, to wszystko jest rakiem, który toczy konkurencyjność i produktywność w krajach członkowskich. W tym również branżę przetwórczą. I organizowanie samo zbiorów, żeby ściągnąć konsumentów bezpośrednio na pola, to jest tylko plasterek, który tego raka nie zaleczy.